czwartek, 3 grudnia 2015

Wojna oczami konia...

Jakoś ostatnio w telewizji leciał War Horse i jak nie lubię filmów wojennych, tak postanowiłam go obejrzeć po powrocie do akademika, bo rzecz, której wręcz nienawidzę w telewizji to reklamy... a przynajmniej większość.
Pierwsze, co mnie przeraziło? Czas trwania... ponad 2 godziny. No, ale dobra. Skoro już postanowiłam go obejrzeć i nawet załadowałam połowę, to już wypada go włączyć.
Na początku sielska opowieść o biednej rodzinie, która kupiła nieprzydatnego konia, który do niczego się nie nadawał i młodzieńcu, który nie chciał go oddać. Mamy sztuczki, naukę posłuszeństwa, a koń wręcz zachowuje się jak pies...
Po jakimś czasie czeka nas zmiana akcji, bo konia w końcu ojciec sprzedaje, żeby zapłacić długi, a czworonożny bohater ląduje w armii. Mamy szarże, zmiany stron i efektowne wybuchy... Niemniej były momenty, które mnie przynudzały i zajęłam się wtedy innymi rzeczami: zmywaniem naczyń, sprzątaniem, pakowaniem torby na weekend... Takie tam duperele.
Zakończenie było poruszające. Koń uciekając przez pole zaplątał się w drut kolczasty, ale został uwolniony przez (chyba amerykańskich lub angielskich) żołnierzy, gdzie znajduje swojego pierwszego pana. Lekarz na początku nie chce leczyć konia, ale kiedy ślepy chłopak dokładnie opisuje konia, postanawia potraktować go jak żołnierza...
No, ale to jeszcze nie koniec. Jednak jak kończy się film, trzeba samemu się przekonać.
Początek fajny, koniec rewelacyjny, tylko trzeba jakoś przebrnąć przez środek ;)
Moja ocena: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz